31 października 2010

Podlaskie specjały

Mam dobrą wiadomość dla amatorów słodkich spacjałów z Podlasia - na sękacz czy mrowisko z tamtego regionu Polski Warszawiacy nie będą już musieli polować na jarmarkach produktów regionalnych. Te pyszne ciasta, a także podlaskie miody i świece z wosku można kupić w stacjonarnym stoisku "Podlaskie Specjały" usytuowanym w obrębie hipermarketu Real w centrum handlowym Fort Wola. Polecam spróbować mrowiska tym, którzy jeszcze nie znają tego pysznego specjału - są to kawałki ciasta o smaku podobnym do faworków, połączone ze sobą miodem, posypane makiem, wiórkami kokosowymi i rodzynkami. Pyszne i niestety wciągające - trudno oderwać się od jedzenia mrowiska. Ciasta z Podlasia z pewnością urozmaicą stół podczas świąt lub przyjęcia z innej okazji. Polecam spróbować.

16 października 2010

Food Film Fest - II edycja



Za nami II edycja Food Film Fest, czyli przegląd najlepszych dokumentalnych filmów świata o tematyce kulinarnej zorganizowany przez kanał Kuchnia.tv. Odbył się w dniach 1-3 października, tak jak w ubiegłym roku w warszawskim kinie Kultura przy Krakowskim Przedmieściu. Projekcjom towarzyszyły liczne atrakcje – poczęstunki dopasowane do tematyki filmów, spotkania z twórcami i bohaterami prezentowanych obrazów, warsztaty a także kiermasz produktów ekologicznych, który zorganizowano przed kinem. Można było kupić sery dojrzewające z Ranczo Frontiera na Mazurach, a także ekologiczne pieczywo, wędliny i przetwory. Sery z Ranczo Frontiera pojawiają się często na warszawskich jarmarkach produktów regionalnych, np. w centrum handlowym Blue City. Warto spróbować wytwarzanych ekologicznymi  metodami polskich odpowiedników pecorino czy parmezanu. W programie było też slowfoodowe śniadanie w restauracji „Piąta Ćwiartka” w Arkadach Kubickiego, w którym nie udało mi się niestety wziąć udziału – mail do organizatorów z prośbą o przyjęcie rezerwacji na to spotkanie pozostał bez odpowiedzi, mimo że wysłałam go z ponad tygodniowym wyprzedzeniem. Najwyraźniej było za duże zainteresowanie i nie wszyscy chętni mogli wziąć udział w śniadaniu, szkoda tylko, że nikt nie pokusił się o odpowiedź na maila – to zgrzyt organizacyjny, który popsuł mi nieco ogólne wrażenie z imprezy. Trochę to dziwne i rozczarowujące zachowanie organizatorów, bo śniadanie było reklamowane jeszcze podczas samego festiwalu przez prowadzącego pokazy Pawła Lorocha. Po co reklamować coś, w czym nie można wziąć udziału? Myślę, że organizatorzy powinni lepiej zadbać o przeływ informacji i ogłosić podczas festiwalu, że na spotkanie w Arkadach Kubickiego jest już komplet chętnych i przeprosić tych, którym nie odpowiedziano na maile, a w ogóle w dobrym tonie byłoby odpowiedzieć na wszystkie maile, także tym, dla których zabrakło miejsca przy slowfoodowym stole.

W tym roku zaopatrzyłam się z wyprzedzeniem w bilety i obejrzałam 4 spośród 11 wyświetlanych podczas festiwalu filmów. Co ciekawe, najbardziej spodobały mi się te obrazy, po których najmniej się spodziewałam, że będą dobre. Najbardziej czekałam na film „Tokio blues i sushi Fumiko” opowiadający o Fumiko Kono – bogini wyrafinowanej kuchni, uważanej za jedną z najbardziej utalentowanych postaci świata kulinarnego swojego pokolenia. Bohaterka filmu zajmuje się organizacją prywatnych bankietów na całym świecie. Film ciekawy, jednakże bardzo nostalgiczny, pokazujący swego rodzaju samotność jego bohaterki. Spodziewałam się więcej wyrafinowanej kuchni na ekranie niż można było obejrzeć w tym filmie i od strony kulinarnej byłam nim trochę zawiedziona. Dodatkowymi atrakcjami po projekcji była degustacja sushi oraz pokaz jego przygotowania przez sushi mastera z Izumi Sushi.

Ciekawie zapowiadał się też film „Kuchnia przyszłości”. Liczyłam, że będzie źródłem wielu nowych wiadomości i tak było – dowiedziałam się np. z niego o przewidywaniach, że w przyszłości warzywa będą uprawiane na wielokondygnacyjnych polach mających formę... wieżowców. Czy tak się rzeczywiście stanie? Czas pokaże, choć wydaje mi się, że są to za bardzo dalekosiężne przewidywania, aby obecne pokolenia mogły się przekonać, czy się sprawdzą. Przed pokazem goście mieli możliwość skosztowania małych przekąsek przygotowanych w Atelier Wojciecha Modesta Amaro, a mianowicie węgorza z galaretką z marakui i kwiatem orchidei, a także lizaków z czekolady z dodatkiem oliwy truflowej - niecodzienne, bardzo ciekawe połączenie smaków.

Bardzo spodobał mi się film „Historia zażartego Pete’a”, do którego przed projekcją byłam nastawiona sceptycznie ze względu na jego tematykę – anoreksję i jedzenie na czas. Bohater filmu, Pete Czerwinski, sympatyczny, dobrze mówiący po polsku Kanadyjczyk z polskimi korzeniami (jego rodzice są Polakami), to mistrz świata w jedzeniu na czas, który jako nastolatek był na zupełnie innym biegunie – w wieku 16 lat omal nie zmarł na anoreksję. Trafił wtedy, można powiedzieć, w ostatniej chwili do szpitala, poddał się leczeniu i wyszedł z choroby. Oglądając film, można odnieść wrażenie, że popadł teraz ze skrajności w skrajność, ale Pete, który był gościem festiwalu, zapewniał, że na co dzień je normalnie, uprawia też sport, co można było zobaczyć na ekranie, a udział w zawodach jedzenia na czas traktuje jako sposób na zarabianie pieniędzy (sfinansował z nich swoje studia), a także zwiedzanie świata. Wczoraj na kanale Kuchnia.tv oglądałam reportaż z Food Film Fest i dowiedziałam się, że podczas zorganizowanych dla gości festiwalu warsztatów lepienia pierogów Pete dał próbkę swoich możliwości,a mianowicie w minutę zjadł… 40 ruskich pierogów. Jedzenie na czas nie jest miłą dla oka dyscypliną sportu (jak powiedział Pete w Ameryce jest ono traktowane jako sport) i można było czuć momentami niesmak podczas projekcji, widząc ubrudzonych jedzeniem zawodników, mimo to film ciekawy i z przesłaniem – jak powiedział jego bohater, chciał w nim pokazać, że można wyjść z anoreksji. Oprócz spotkania z bohaterem i producentem filmu dodatkową atrakcją był poczęstunek bardzo smacznymi hot dogami w wersji slow (ekologicznymi) serwowanymi przez MyEcolife.

Ostatni z filmów, które obejrzałam to „Krew, pot i wino” – pełna sarkastycznego humoru i zachwycających zdjęć przyrody historia Maynarda Jamesa Keenana, wokalisty zespołu Tool, który w Arizonie założył winnicę i produkuje wino pod szyldem Caduceus. Muzyk wraz ze specjalistą od uprawy winorośli, Erickiem Glomskim prowadzą winnicę w Arizonie, która nie jest w zasadzie regionem winiarskim i gdzie panują trudne warunki klimatyczne, muszą stawiać czoło wielu przeciwnościom - niesprzyjającej pogodzie czy gryzoniom wyjadającym ich zbiory. Film został nakręcony w lekkiej konwencji – twórcy skompilowali poważny temat z elementami komediowymi. Można się z niego dowiedzieć sporo o uprawie winorośli i wytwarzaniu wina, jak również dobrze się bawić podczas jego oglądania. Dodatkowymi atrakcjami po projekcji było spotkanie z reżyserem i producentem filmu oraz poczęstunek w postaci oczywiście wina, a także sera.

Filmy z tegorocznego Food Film Fest będzie można obejrzeć niebawem na antenie Kuchnia.tv. Szczególnie polecam „Krew, pot i wino”. Choć nie widziałam wszystkich z wyświetlanych dokumentów, myślę, że to najlepszy film przeglądu, bo został pokazany dwa razy – jako film otwarcia i zamknięcia festiwalu.

Kolejna edycja festiwalu za rok.

13 października 2010

Jura szwajcarska - trochę turystycznie, trochę kulinarnie

Niedawno byłam na urlopie w Szwajcarii, skąd przywiozłam dużą porcję wrażeń turystycznych i kulinarnych. Jednym z miejsc, które tam zwiedziłam, jest Jura.


Jura to pasmo górskie rozciągające się wzdłuż granicy Francji i Szwajcarii na długości ok. 270 km od łuku Rodanu powyżej Lyonu po dolinę Renu powyżej Bazylei. Średnia wysokość Jury to 700 m n.p.m. Najwyższym szczytem jest położony na terenie Francji Crêt de la Neige (1720 m n.p.m.). Góry Jura stanowią ok. 10% powierzchni Szwajcarii.

Nazwę Jura nosi też najmłodszy kanton Szwajcarii utworzony w 1979 roku z części kantonu Soloturn i Basel. Herb kantonu Jura stworzono przez połączenie elementów herbów Soloturn i Basel. Językiem urzędowym w Jurze jest francuski, jednakże z powodu bliskości granicy językowej wiele tamtejszych miejscowości jest znanych nie tylko pod francuskimi, ale także niemieckimi nazwami, jak np. stolica kantonu Delémont/Delsberg. Jest najsłabiej zaludnionym rejon Szwajcarii. Nieodłącznym elementem krajobrazu Jury są wywodzące się stamtąd konie rasy Freiberger – można je tam często spotkać pasące się swobodnie na rozległych łąkach.




Podczas wycieczki do Jury zrobiłam jeszcze jedną rzecz pierwszy raz w życiu – skusiłam się na zjedzenie dania… z koniny. Miałam opory przed zrobieniem tego, ale górę wzięła ciekawość nowego doświadczenia kulinarnego, poza tym chciałam zrobić przyjemność osobie, która zaprosiła mnie na obiad do miejscowej reatauracji specjalizującej się właśnie z daniach z koniny. Zapewniała mnie, że konina jest podobna w smaku do wołowiny, ale delikatniejsza od niej i tak rzeczywiście jest. Myślę, że było to jednak tylko jednorazowe doświadczenie kulinarne – miałabym opory przed powtórzeniem go ze względu na to, że konie wolę oglądać na łące niż na talerzu.





Z Jury pochodzi słynny ser Tête de Moine. Jego nazwa jest znana od ok. 1790, jednakże historia produkcji tego sera jest o wiele dłuższa - jest wytwarzany od wielu wieków. Jego recepturę opracowali mnisi z powstałego w roku 1136 roku klasztoru Bellelay. Pierwsze wzmianki o mnichach z Bellelay w związku z wytwarzaniem sera sięgają roku 1192. W roku 1797 mnisi zostali wysiedleni z klasztoru Bellelay, jednakże produkcja sera była kontynuowania w przyklasztornych gospodarstwach. Pod koniec XIX-go wieku powstało wiele wytwórni Tête de Moine zlokalizowanych w pobliżu Bellelay. W roku 1981 wynaleziono Girolle® - zaprojektowaną specjalnie do tego sera obrotową krajalnicę, przy pomocy której kroi się Tête de Moine w fantazyjne rozetki.


Jedną z miejscowości, w której produkuje się obecnie Tête de Moine jest Saignelégier. Zatrzymałyśmy się w niej, aby kupić ser bezpośrednio u producenta. Niestety sklepik przyzakładowy był nieczynny – zwiedzanie wytwórni i indywidualny zakup sera na miejscu jest możliwy tylko po wcześniejszym zamówieniu. Wskazano nam jednak sklep w miasteczku, w którym można kupić Tête de Moine. Cały ser (ok. 0,9 kg) kosztował tam ok. 20 CHF czyli w przeliczeniu ok. 60 złotych. W supermarketach w Szwajcarii jest nieco droższy niż w lokalnych sklepikach w rejonie jego wytwarzania. W Polsce, w sprzedaży wysyłkowej za taki ser trzeba zapłacić ponad 100 zł. Po rozkrojeniu (przekroiłam najpierw na pół i potem nadziewałam połówki na Girolle) przechowuje się bardzo dobrze i długo w lodówce – oczywiście, jeśli przykryje się go folią. Rozkroiłam go tuż po przyjeździe ze Szwajcarii w sierpniu i nadal mam jeszcze trochę w lodówce. Najlepiej smakuje bezpośrednio po ukrojeniu – delikatne, cienkie rozetki szybko wysychają. Aby dobrze pokroić Tête de Moine, musi być schłodzony, w przeciwnym wypadku krojone kawałki zaczynają się łamać – należy wtedy schować ser znowu do lodówki, aby się schłodził. Znaczenie ma nacisk nożyka Girolle przy krojeniu – jeśli naciska się za słabo, rozetki są za cienkie, jeśli za mocno, zbyt grube. Dość szybko można dojść do wprawy przy krojeniu. Przy użyciu Girolle można też kroić w rozetki specjalnie do tego celu przeznaczoną czekoladę o okrągłym kształcie.